Deszcz lał tak, że płaszcz już dawno zdążył mu przemóc na karku.Teraz wszystkie te kropelki wody, spływały leniwie między materiałem, a pancerzem który krył się pod nim. Czasem muskały szczelnie skryte ciało, drażniąc i gilgocząc.
Jeździec nie reagował jednak. W ogóle. Tkwił w siodle, na leniwie kroczącym rumaku. Mógłby się nawet zdać drzemać, gdyby od czasu do czasu nie
unosił głowy. Gdy tak robił, deszcz zacinał prosto po jego bladej, oszpeconej paroma bliznami twarzy. Spokojne, niebieskie oczy szybko wtedy wertowały
okolicę, jak gdyby czegoś wypatrując.
Nic. Nie było czego, bo i szlak przed nimi był pusty.
Leśna dróżka mlaskała pod koniem, pokryta błotem niemal całkowicie.
Długo już padało. Ostatnie parę dni praktycznie opady nie ustępowały, prócz krótkich chwil w których rozbijali pośpieszny obóz i rozniecali ognisko, które i tak po chwili gasło z cichym sykiem.
Tak, pogoda im nie sprzyjała. Zdawała się upominać.. O.. No właśnie.
Nie tylko ona zresztą, bo i myśli jeźdźca pozostawały niespokojnymi. Odkąd tylko opuścili ziemię Ojców, ciągle coś im doskwierało.
A pożegnanie? Pożegnani zostali przez smoka, który znacznie uszczuplił ich zapasy, paląc doszczętnie połowę z nich. Nie, to nie było na rękę obu podróżnikom.
Ani milczkowi z mokrym płaszczem, ani temu drugiemu, co na karku tachał swój prywatny znak rozpoznawczy.
Wielki miecz również ociekał wodą, ślizgając się w wiązaniach które przytraczały oręż do pleców jadącego.
I tak to trwało.
Jechali coraz dalej, ciągle na południe prostym szlakiem.
No, z tym prostym każdy mógł polemizować. Pogoda była jak pod psem, a przez to i dodatkowa motywacja by jak najszybciej znaleźć schronienie.
Najlepiej gdzieś blisko, choć wcale nie zanosiło się. Widoki stąd mieli niezłe, w końcu zjeżdżali z gór. A jako, że im dalej tym niżej, tak gołym okiem szło wywnioskować, że podróż potrwa jeszcze parę, jak nie paręnaście dni.
Choć ciężko było zachować pewność. Przyzwyczajeni byli bardziej do otwartych, zaśnieżonych i górskich przestrzeni. Do tego, że niebo jest dobrze widoczne pośród wiecznych opadów śniegu, a deszcz bywa wyjątkiem.
A tutaj? Tutaj było paradoksalnie na odwrót. Nie zgadzało się nic, do czego dane im było się przyzwyczaić i oswoić. Zrodzeni na Północy, Północą też żyli pełną piersią. Piersią, z której jednak z czasem musiało ulecieć powietrze.
Brutalnie wyrwane z trzewi, niczym cios obucha. Nie sposób było go w sobie utrzymać. Ani nie mogli, ani im nie pozwolono. Zamiast tego wskazali kierunek i osiodłane konie, z marnym dobytkiem.
Niee.. Jeździec warknął cicho pod nosem i odrzucił niechciane myśli. Odpędził od siebie, ponownie unosząc głowę. Tym razem wyżej i dłużej.
Zerknął w bok, na jadącego w milczeniu brata. Tamten pochwycił widocznie jego spojrzenie.
Przez zmęczoną twarz, przemknął uśmieszek godny sennych mar. Odwzajemnił się podobnym i skierował rumaka tak, coby zrównać się z jadącym obok.
Jadąc ramię w ramię, wszystko zdawało się drobniejsze. A i głosu unosić nie musiał, czego wyjątkowo nie lubił.
Więc mruknął tak też, cicho i niechętnie.
- Zdaje się, że nawet żywioł przeciwko nam.
Brat nie odpowiedział, jeno głową kiwając. Bo i co miał odpowiedzieć, stwierdzona była oczywistość.
Kolejne kilka chwil pełnych ciszy, nim przerwał je kolejnymi, w sumie niepotrzebnymi słowami.
- Błogosławieństwo Odwiecznej Zamieci, nie spoczywa już na naszych barkach, Bracie - Urwał i zastanowił się chwilowo, by wyciągnąć w końcu opancerzoną
rękę w stronę jego ramienia. Klepnął go mocno, odpuszczając sobie dalszą przemowę.
Zamiast tego złapał mocniej lejce, poprawił płaszcz i spiął konia, niemal jak do szarży. Ruszył galopem w dół zbocza, burząc krople błota na około.
Nie odwracał się. Bo i po co?
Upiorny szczęk pancerza Brata, był doskonale dosłyszalny zaraz za nim.
Mknęli. Prosto na południe. Ku nowemu światu, nie żałując ani pogodowego apogeum, ani koni.