Ruch był tak szybki, że wręcz rozmył się mu w oczach.
Sam Fenris drgnął, mrużąc oczy dla lepszego wglądu. Wypad, garda ogromnym mieczem i..
I wtedy mężczyzna dopiero zrozumiał. Wtedy, tego pamiętnego dnia który wspomina do dziś. Gdy krew trysnęła z szyi brata gęstym strumieniem, wyślizgując się chyżo spomiędzy kołnierza zbroi, a Jego hełmu.
Bestia z Północy, zwana przez wielu Krukiem, bądź Aethelredem, charknęła cicho i uniosła swój ogromny miecz w szerokim wymachu. Zdawać się mogło, że zgniecie dziewczynę która zaraz po ciosie odskoczyła. Miecz zalśnił w deszczu, który spływał po nim niczym łzy warte wojownika.
Wojownika który zadrżał, by wreszcie runąć na kolana. Upadł tak ciężko, że ziemia zdawała się tąpnąć. Miecz wbił się w ziemię, a sam Haschwald oparł się o niego, wciąż w pozycji prostej.
Posoka dalej ciekła nieprzerwanym potokiem, wraz z ulatującym życiem z wojownika.
All you can bleed
sanguis in dominus
All you can bleed
Halleluja
All you can bleed
sanguis in dominus
All you can bleed
Halleluja
Fenris nie zwlekał ni sekundy dłużej. Paskudne ostrze błysnęło w Jego dłoniach, które wyszarpnął zaraz po upadku brata.
Warkot poniósł się po polanie, gdy wojownik ruszył w stronę obcej i konającego. Młyniec jaki wykręcił mieczem był ledwie widoczny, a niósł za sobą jeno świst.
Świst z drugim dnem i obietnicą kryjącą w sobie wiele bólu.
Nim skrócił dystans do nich o połowę, brat mężczyzny zsunął się bezwolnie.
Uniósł się jeszcze lekko na potężnych ramionach.. I padł z trzaskiem prosto w błoto i mokry trakt na którym stali.
I nie podniósł się już nigdy więcej, śpiąc jakby w rosnącej na około kałuży krwi. Cichy jak zawsze, milczący i trwający w swej nieodłącznej płycie.
Koń należący do niego, zarżał dziko i stanął dęba, kopytem wgniatając kawał konara drzewa obok którego stał.
Świat jakby zamarł, bo do Fenrisa więcej nie docierało. Kilka kroków i już był. Stanął nad ciałem brata, który jeszcze niedawno żartował sobie wraz z nim w swój mało wymowny sposób.
Haschwald uklęknął obok martwego i obrócił go na plecy, coby nie leżał nimi w górę. Rana była widoczna gołym okiem, tak jak i rozchlastane gardło.
Mężczyzna rwał się wręcz do poderwania i stanięcia w bezkompromisowy bój w imieniu poległego.
Nie zrobił tego jednak. Uniósł jedynie głowę i spojrzał w oczy tej, z której niedawno oboje kpili. Właśnie wtedy zrozumiał, że Północ mogła być jedynie wstępem. Początkiem ich historii, tym który wywarł na nim piętno straty.
Wstał i otarł usta, strącając kaptur z głowy. Miecz który dzierżył w zaciśniętej pięści, ze świstem schował do pochwy.
Nie. Jakkolwiek to nie brzmiało, to nie On został sprowokowany. Tradycja była tradycją i ten bój należał do poległego. Nie do niego, bo i w zemście nie mógł wystąpić niesprowokowany.
Przekrzywił głowę w bo tak, że kark zatrzeszczał niczym u lalki w dłoniach nieostrożnego dziecka.
Dłonią wskazał prosto na nią, prosto w Jej serce.
- Zginiesz. A męka Twa, będzie symbolem Jego pamięci.