Nie miał pojęcia ile jechali, ale noc już dawno zapadła.
Do świtu jeszcze nieco zostało, jednak nie przystawali nawet na chwilę. Konie stąpały miarowo, zmęczone niedawnym galopem. Elfy nic nie mówiły o postoju czy celu podróży, więc jechał po prostu ciągle przed siebie. A przynajmniej tam, gdzie nie spotykało się to ze słowami sprzeciwu.
Obaj bracia milczeli niemal cały czas, rozglądając się na boki. Nie widzieli całkiem w ciemnościach, jednak byli przyzwyczajeni na tyle, że skrawki pewności siebie wciąż zachowywali.. głównie w ramionach, bo cholera wie co w nocy przyjdzie do łba.
Legolas, jakkolwiek to nie brzmiało, był całkiem wygodnym kompanem w podróży. Nie wiercił się, nie narzekał i przede wszystkim, nie zadawał niepotrzebnych w tej chwili nikomu pytań. I wyjątkowo sobie Fenris to cenił.
Jeśli wszyscy Elfi samce tacy byli, to jeszcze poczuje nutę sympatii. No nie, nie za wiele na start.
Zbył myśli na inny tor, wsłuchując się w odległe pohukiwanie jakiejś sowy. Jej ostrzegawczy śpiew, dumnie się niósł, pod sam księżyc. Czasem był zakłócany przez urwanie wycie jakiegoś wilka w oddali.
Tak, to była piękna, deszczowa noc. Niebo było jednak na tyle czyste, że blada poświata Luny wyglądała zza niespokojnych chmur. Widząc Jej puste lico, kąciki ust Fenrisa drgały, w parodii uśmieszku.
Dopiero nad ranem drgnął i pozwolił sobie na mruknięcie.
- Rozumiem, że kierunek obraliśmy dobry.